Jakoś tak się szczęśliwie złożyło, że w mojej rodzinie nie ma alergii. Nie straszne mi pyłki, kwiatki, koty, leśne mchy i te inne, co wiosną solidnie dokuczać potrafią.
Antosia urodziła się ze skórką cienką jak bibułka. Patrzyłam na nią widząc niebieskie żyłki dźwigające cząsteczki tlenu... nawet bałam się, że tak jej zostanie. Każdy plasterek odrywany z brzuszka zostawiał rany. Z czasem jednak ta jej delikatność przybierała na mocy, kolorach i sile.
Jakoś bez szalonej ściślej diety ale rozsądnie wprowadzałam pokarmy. Mleko krowie ostrożnie ale bez najmniejszych oznak nietolerancji. Zimą jednak zaczerwienienia pod kolanami zaczęły mnie niepokoić. Nasza Pediatra od razu powiedziała, że to Atopowe zapalenie skóry... żeby nabiał odstawić, ale dopiero po jakimś czasie dermatolog mnie przekonał. Od drzwi gabinetu przywitala nas diagnozą...cera atopowa - po MAMIE... co? myślę? Ja ?
Niech będę ja...ale czemu Ona?
Różne fazy, na szczęście bez jakichś wielkich ognisk zapalnych. Jeden, drugi specyfik, bezmleczna dieta i takie sobie efekty. Raczej marne...
Ostatnio jakieś ziołowe mazidło jakby złagodziło szorstkość brzuszka, Antosia przestała go drapać.
Może więc wcale to nie mleko... A może nawet ta ilość, którą łyka z moim pokarmem wystarczy by miejscowo podrażnienie się utrzymywało.
Mam wiec zmartwienie, Antosia ma skórę atopową, a nasza Pediatra rację.